To jak diametralnie zmieniły się moje uczucia względem Kijowa jest najlepszym przykładem tego, jak często wrażenie z pobytu w danym miejscu zależne jest od naszego nastawienia. Do Kijowa pojechałam na dłużej w 2010 roku z moim mężem (wówczas chłopakiem). Niby miało być lekko, łatwo i przyjemnie, zwłaszcza ze znajomością ukraińskiego, ale od początku czułam, że miasto ze wszystkich sił stara się mnie do siebie zniechęcić. Zaczęło się od tego, że zaraz po przyjeździe okradziono nas, i to w dodatku jakieś pół godziny po odejściu od bankomatu. Było jak u Hitchcocka: zaczęło się od trzęsienia ziemi, po którym napięcie stale rosło.
Kolejne komplikacje narosły wokół sprawy dość brudnej, czyli ubrań do prania, a raczej pralki, którą rzekomo naszej gospodyni popsuliśmy. Traf chciał, że nieszczęsne ustrojstwo skonało akurat wtedy, kiedy nasze rzeczy (zebrane po tygodniowym pobycie w Karpatach) znajdowały się w jego wnętrzu. Nie muszę chyba dodawać, że były już wtedy całkowicie namoczone, co znacznie utrudniało nasze położenie. Nasze szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że syn gospodyni okazał się złotą rączką i po akcji reanimacyjnej przez niego koordynowanej pralka powróciła cudownie do życia.
Chcąc nie chcąc musieliśmy spakować nasze mokre (a więc ważące tonę) ubrania do reklamówek i wyruszyć na wycieczkę tematyczną, na którą nikt będący przy zdrowych zmysłach by się nie zapisał, czyli po kijowskich pralniach. Nie udało nam się znaleźć żadnej czynnej pralni, a te które były otwarte, oferowały usługę czyszczenia na sucho, więc pozostało nam wracać z powrotem. Jeśli myśleliśmy, że nie może być gorzej i bardziej mokro, to byliśmy w błędzie, bo w drodze powrotnej na nasze peryferie peryferii Kijowa (jedna z ostatnich stacji metra, Czernihiwśka) złapał nas ulewny deszcz, więc do mokrych ubrań w reklamówkach harmonijnie dopasowały się mokre ubrania na grzbiecie.
Ostatnią kroplą, która przepełniła czarę goryczy było to, że nie mogliśmy trafić do mieszkania. Czas na dygresję. Czy ktoś z Was oglądał kultowy radziecki film Ирония судьбы, или С лёгким паром! (pol. Szczęśliwego Nowego Roku!)? Na samym początku filmu narrator opowiada, że w Związku Radzieckim wszystkie ulice wyglądały tak samo, miały takie same nazwy (np. Строителей, czyli Budowniczych), mało tego, wszystkie bloki były identyczne, jak również mieszkania: od rozkładu pomieszczeń po umeblowanie, boazerię, a nawet zastawę stołową. W filmie prowadzi to do przezabawnych perypetii głównych bohaterów, ale w realnym życiu bywa nie mniej przygodogenne.
Otóż, wracając po zmroku do mieszkania przy Czernihiwśkiej zrozumieliśmy, że te identyczne postradzieckie osiedla to nie wytwór wybujałej fantazji scenarzysty, a rzeczywistość. Mając zapisany dokładnie adres nie byliśmy w stanie trafić do naszego bloku. Nie dość, że wszystkie wyglądały tak samo, to jeszcze były kiepsko oznaczone, a z osiedlowych latarni nie paliła się żadna. Cała ta pogrążona w mroku okolica wydała nam się mocno podejrzana, więc z duszą na ramieniu i z rosnącym zniecierpliwieniem szukaliśmy naszego bloku, do którego trafiliśmy dopiero grubo po północy.


Sama dzielnica jest jednak bardzo ciekawa i następnego dnia poświęciliśmy całe przedpołudnie na spacer po niej.





Chyba nie zdziwicie się, jeśli powiem Wam, że po takich przygodach zaczęłam wyglądać z utęsknieniem momentu, kiedy zobaczę wreszcie z okna pociągu oddalającą się tablicę z napisem Київ/Kyiv. W życiu bym nie pomyślała, że następnego dnia powiem Briaxisowi: “Wiesz co, mogłabym zamieszkać na stałe w tym mieście.”
Żeby przejść od nienawiści do miłości wystarczy czasami jeden zachód słońca. Ale nie byle jaki, musi być naprawdę spektakularny, zapierający dech w piersiach, absolutnie niezapomniany, czyli właśnie taki jak w Kijowie. Przed podróżą do Kambodży wyczytałam, że zachody słońca w tym kraju należą do jednych z najpiękniejszych na świecie. Nikt mi jednak nie powiedział, że nie dorównują one tym z ukraińskiej stolicy. Z tego wieczoru pamiętam tylko jak chłodziliśmy się lodami w kawiarni przy Rynku Besarabskim, a po skończonym podwieczorku wyszliśmy na zewnątrz i kompletnie nas zamurowało. Ulica była wypełniona światłem zachodzącego słońca.
Postanowiliśmy dostać się w jakieś dogodne miejsce do podziwiania tego spektaklu, ale było już za późno. Następnego dnia przed zachodem słońca wjechaliśmy kijowskim funikularem na Volodymirską górkę, skąd roztacza się wspaniały widok na rzekę Dniepr. Podziwiając panoramę ze szczytu trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że Kijów to jedno z najbardziej zielonych miast w Europie.

Patrząc na Kijów z góry widać jak srebrna wstęga Dniepru wije się pośród olbrzymich płatów zieleni i wysepek z betonu. Całość robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza w świetle zachodzącego słońca. Akurat tego dnia niebo było trochę zachmurzone, ale i tak widok zachwycił mnie do tego stopnia, że natychmiast zadeklarowałam swoją gotowość do zamieszkania w Kijowie, którą zresztą nadal podtrzymuję.

Odtąd uwielbiam Kijów, a w miarę jak przy kolejnych wyjazdach poznawałam miasto i jego mieszkańców coraz lepiej, rosło też moje przywiązanie. Widocznie mieliśmy pecha na samym początku, co przecież każdemu może się zdarzyć. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że Kijów to jedno z tych paru miast w Europie, oprócz może Lwowa, Composteli i Rzymu, w którym zostawiłam kawałek swojego serca i do którego ciągle muszę wracać. Są miasta, które zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie, ale wystarczy mi odwiedzić je raz w życiu, a jeśli uda mi się zobaczyć mniej więcej wszystko co planowałam, to nie czuję już potrzeby powrotu. Od tych tych czterech miast nie uwolnię się chyba nigdy, zawsze będą mnie przyciągały jak magnes i nie pozwolą, żebym poprzestała na pięknych wspomnieniach: tęsknota będzie kazała mi kupić kolejny bilet na samolot, pociąg czy autobus, nieważne jaki środek transportu, ważne aby móc znowu wrócić do “domu”. Na dziś zakończę już moją opowieść, zwłaszcza że zaczyna mi znowu dokuczać tęsknota za moim Kijowem, ale obiecuję zabrać Was tam wkrótce ponownie i tym razem pokazać miejsca, których nie można przegapić będąc w ukraińskiej stolicy.
Swietny artykul! Jeden z moich ulubionych! Przedostatnie zdjecie robi niesamowite wrazenie. Chyba kazdy ma takie miejsce do ktorego moglby wracac w nieskonczonosc. Ja takich miejsc mam trzy: Praga, Neapol i Kaszgar (gdzie poznalam meza) 🙂
PolubieniePolubienie
Dzięki! 🙂 W takim razie życzę Ci częstych powrotów do Twoich miejsc. 🙂 Mi chyba na razie pozostaną blogowe i wspomnieniowe powroty do moich, bo mam tam zupełnie nie po drodze…
PolubieniePolubienie
Wspaniały artykuł! !!gratuluję trafnie uchwyconego uroku tego pieknego miasta.mam nadzieje ze pojawi się jeszcze jakiś artykulik o Kijowie. Bylam e Kijowie w latach siedemdziesiątych u.wieku.ale myślę że miasto nic nie straciło na urodzie.
sta.
PolubieniePolubienie
Na pewno pojawi się jeszcze niejeden tekst o Kijowie, bo bardzo lubię to miasto. Na początek chciałam się podzielić bardziej osobistymi wrażeniami, ale następnym razem pokażę więcej zabytków. 🙂
PolubieniePolubienie
Wspaniały wpis..taki trochę nostalgiczny bo zaczęłam się zastanawiać nad moimi „domami” ..np a wasze przygody jak zawsze barwne i ubrane w Twój fantastyczny język. Aniu jestem pewna, że kidyś siądę sobie w fotelu z książką autorstwa Anny Wlazły, bo masz lekkie pióro i bardzo ale to bardzo przyjemnie się Ciebie czyta.
PolubieniePolubienie
No nie wiem, nie wiem. 😉 Za to ja bym chętnie popichciła mając w kuchni drukowaną Kuchnię Marlenity. 🙂
PolubieniePolubienie
moje wielkie marzenie.. jak już kiedyś wydam to podaruję Ci ze specjalną dedykacją i jeszcze upichcimy coś z niej razem:)
PolubieniePolubienie
No wiesz co, o wiele gorsi blogerzy kulinarni wydają książki. Jestem pewna, że i Twoja kiedyś znajdzie się na półkach. A ja od razu zgłoszę się ze swoim egzemplarzem po dedykację. 😀
PolubieniePolubienie