Jadąc busem z Cần Thơ do Trà Vinh można odnieść wrażenie, że kierowca stracił orientację i zamiast wieźć nas do tej odosobnionej mieściny w delcie Mekongu, pędzi oto na złamanie karku w stronę granicy kambodżańsko-wietnamskiej, a może nawet już ją nielegalnie przekroczył. Jedynie nazwa destynacji na naszym bilecie każe nam przypuszczać, że zmierzamy jednak we właściwym kierunku. Wszystko za sprawą świątyń w stylu khmerskim i napisów w tymże języku pojawiających się gdzieniegdzie przy drodze. Im bardziej oddalamy się od Cần Thơ, nurkując w głąb prowincji Trà Vinh, tym częściej zauważamy charakterystyczne, kolorowe pagody, których nie sposób pomylić z typowo wietnamskimi świątyniami buddyjskimi. Zieleń oszałamia nas do tego stopnia, że zaczynamy się zastanawiać, czy aby nie dopadła nas jakaś dziwna forma daltonizmu, która każe nam widzieć wszystko w tym jednym kolorze. Mimo że należę do ludzi przysypiających w środkach transportu, tym razem jestem przyklejona do szyby niczym glonojad do ściany akwarium i udaje mi się od niej oderwać dopiero na dworcu w Trà Vinh.

Prowincja Trà Vinh jest prawdziwą perłą delty Mekongu ze względu na wyraźną obecność khmerskiej kultury na tych terenach. Zanim jednak przejdziemy do zwiedzania pięknych świątyń dla których tu przyjechaliśmy, chcę wspomnieć w dwóch słowach o trudnym położeniu Khmerów Krom (tak nazywana jest khmerska mniejszość w Wietnamie), tym bardziej, że w ogóle nie istnieją oni w międzynarodowym dyskursie o prześladowanych mniejszościach i żaden kraj jak dotąd nie upomniał się przestrzeganie praw człowieka tej uciskanej grupy etnicznej.
Dziś Khmerzy są mniejszością w delcie Mekongu, ale to oni byli jej pierwotnymi mieszkańcami, zanim zasiedlone przez nich ziemie zostały przymusowo przyłączone do francuskiej kolonii Kochinchina, która potem w 1954 r. weszła w skład Wietnamu Południowego, a następnie dzisiejszego Wietnamu. Ich życie z wietnamskim paszportem, który wciśnięto im nie pytając wcale o zdanie, nie jest łatwe. Według Human Rights Watch, Khmerzy Krom napotykają poważne ograniczenia wolności słowa, zgromadzeń, dostępu do informacji i przemieszczania się. Brutalna asymilacja każe im przyjmować wietnamskie nazwiska i posługiwać się językiem wietnamskim. Poza tym mają utrudniony dostęp do opieki zdrowotnej, doświadczają rasowej i religijnej dyskryminacji i zazwyczaj należą do najuboższej warstwy społecznej. Mimo to, ich kultura i język pozostają nadal widoczne.

Khmerzy Krom różnią się od Wietnamczyków wyznawaną odmianą buddyzmu, która rozpowszechniona jest w większości krajów Azji Południowo-Wschodniej (Tajlandia, Birma, Laos czy Kambodża, z której pochodzą). Pozycja mnicha jest w tej buddyjskiej tradycji silnie ugruntowana, więc większość młodych mężczyzn decyduje się na spędzenie przynajmniej kilku miesięcy swojego życia w klasztorze, żeby poprawić sobie karmę. Dlatego właśnie khmerskie świątynie buddyjskie, które są nie tylko miejscem praktyk religijnych, ale i życia codziennego mnichów, wydają się nam często bardziej okazałe od wietnamskich. Świątyń khmerskich rozrzuconych po całej prowincji jest ponad 140, więc nieważne ile czasu przeznaczycie na jej zwiedzanie, i tak wyjedziecie z niedosytem. Zwiedzanie najlepiej jest zacząć od pagody Ông Mẹt, która położona jest w samym centrum miasta.
W centrum możecie złapać taksówkę (lub wypożyczyć rower, jeśli macie więcej czasu) do oddalonej o ok. 5 km jednej z najstarszych świątyń w prowincji, zwanej po khmersku Angkor Rek Borei.



Naprzeciw wejścia do kompleksu świątynnego znajduje się muzeum poświęcone khmerskiej mniejszości w delcie Mekongu (wstęp bezpłatny).

Wśród eksponatów można podziwiać zdjęcia, kostiumy, instrumenty muzyczne i inne artefakty.
Jeśli zbierające się chmury burzowe nie przepłoszą Was z tego idyllicznego miejsca, tak jak to zrobiły z nami, możecie odpocząć nad stawem Ba Om, który położony jest tuż przy świątyni i muzeum. Ten kwadratowy zbiornik wodny, otoczony wysokimi, kilkusetletnimi drzewami i porośnięty liśćmi lotosu jest ulubionym miejscem piknikowym lokalnych mieszkańców.
Przy ulicy Nguyễn Du odchodzącej od stawu znajduje się wietnamska świątynia, którą pewnie zapamiętam na długo, bo właśnie tam schroniliśmy się przed nawałnicą. Przy okazji patrząc na zdjęcia możecie porównać styl, w którym budowane były świątynie wietnamskie i khmerskie – trudno, żeby odróżniały się bardziej. Buddyzm, który przyszedł z Chin i zadomowił się w Wietnamie jest dość specyficzny, ponieważ zanim tu trafił, zdążył nasiąknąć konfucjańskimi i taoistycznymi wpływami. Z drugiej strony niepozbawiony jest też lokalnego kolorytu, ponieważ stykające się ze sobą religie wzajemnie na siebie oddziaływały, a więc miejscowe wierzenia również odcisnęły swoje piętno.

Ostatnia khmerska świątynia, którą odwiedziliśmy to Chùa Koskeoseray. Przy okazji praktyczna rada: jeśli Waszą kolejną destynacją w delcie jest Vinh Long, to nie trzeba wracać na dworzec, który nawiasem mówiąc jest okropnym miejscem, pełnym natarczywych naciągaczy. Można złapać busa do tej miejscowości na drodze przy świątyni (po drugiej stronie ulicy), ponieważ jest to właśnie trasa prowadząca do Vinh Longu. Trzeba pomachać kierowcy, żeby się zatrzymał, bo wygląda na to, że oficjalnych przystanków tu nie ma. Busów jest chyba sporo, wbrew temu co usłyszeliśmy od hotelowej recepcjonistki, która chciała nas namówić na jeden nocleg więcej twierdząc, że kursuje tylko jeden autobus do Vinh Longu (o 5 rano!), a jako alternatywę proponowała taksówkę w mocno zawyżonej cenie. Trà Vinh jest bardzo nieturystyczną prowincją, co jest oczywiście zaletą, ale trzeba się liczyć z utrudnieniami w podróży, zwłaszcza jeśli chodzi o transport i werbalną komunikację.
Na koniec chciałabym jeszcze polecić Wam bardzo fajne miejsce na kolację. Można tu pobawić się we własnoręczne zawijanie sajgonek ze świeżych składników. Nazwa lokalu mieszczącego się przy ulicy Nguyễn Đáng to Quán Bún Nem Nướng. Mapy googlowskie źle prowadzą do tego miejsca, ale trafić jest dość prosto: trzeba skręcić z ulicy Nguyễn Thị Minh Khai w ulicę Nguyễn Đáng i po przejściu kilkudziesięciu zaledwie metrów po lewej stronie znajdziemy naszą jadłodajnię. Właściciele są niezwykle sympatyczni i w dodatku to chyba jedyne miejsce co do którego mamy pewność, że nie doliczono nam do rachunku podatku turystycznego (cena za kolację dla 2 osób to jedyne 50.000 vnd).

Piekne swiatynie. Jaka szkoda, ze Khmerzy w Wietnamie maja tak ciezki los
PolubieniePolubienie
Warto przynajmniej pamiętać o tym odwiedzając południe Wietnamu, skoro więcej nie można zrobić…
PolubieniePolubienie