Wrześniowy wyjazd do Manili to była najbardziej nieprzemyślana podróż w moim życiu. Dziwi mnie, że osoba, która od lat dużo podróżuje mogła wykazać się aż takim brakiem tzw. pomyślunku. Przede wszystkim fatalnie wybrałam sam termin wyjazdu – akurat wtedy, kiedy na Pacyfiku szalały dwie rozwścieczone bestie – tajfun Talim i Doksuri. Teoretycznie mój samolot miał wzbić się w przestrzeń powietrzną nad Taoyuanem przed 2 w nocy, a uczynił to dopiero nad ranem. Nie dość, że ciągle przesuwano godzinę wylotu ze względu na fatalną pogodę w Filipinach, to jeszcze bladym świtem dostałam powiadomienie mailowe od przewoźnika o odwołanym locie powrotnym.

Po przylocie do Manili spróbowałam dowiedzieć się, jakie będą moje dalsze losy jako pasażera AirAsia. W tym celu skierowano mnie do biura linii lotniczych, które mieści się w innym terminalu. Wszystko, co słyszałam o lotnisku NAIA, czyli że to najgorszy port lotniczy w całej Azji, który jest koszmarem przede wszystkim dla pasażerów transferowych, okazało się bolesną prawdą. Czekałam prawie półtorej godziny na shuttle między terminalami, skracając sobie czas rozmową z przesympatycznym Filipińczykiem, który zainstalował się na tym samym przystanku z godzinę przede mną! Udzielono mu ponoć informacji, że autobusy będą kursowały od godziny 6 rano. Co się z nimi stało i dlaczego pierwszy pojawił się dopiero koło 8, do dziś pozostaje zagadką. Sama jazda też nie należała do przyjemności. W pewnym momencie kierowca tak gwałtownie zahamował, że wylądowałam na kolanach parę metrów dalej kontemplując w osłupieniu gwiazdy przesuwające się przed moimi oczami. Na miejscu nawet mnie nie zdziwiło, kiedy odmówiono załatwienia mojej sprawy i odesłano z powrotem tam, skąd przyjechałam. Na szczęście tym razem czekałam na shuttle jedyne (!) 40 minut.

Powinnam jeszcze chyba wspomnieć o tym, że po wejściu do autobusu należy uiścić należność za bilet w filipińskiej walucie. Po raz pierwszy w życiu zażądano ode mnie opłaty za transport między terminalami. Jest ona niby bardzo niska, ale nie o to chodzi: wyobraźcie sobie minę pasażera transferowego, który goni do wyjścia z terminalu z walizką i dolarami albo euro w kieszeni, mając niedużo czasu do kolejnego lotu, a w autobusie okazuje się, że powinien był po drodze zaopatrzyć się dodatkowo w filipińskie peso.

Ostatecznie wszystko skończyło się pomyślnie, wymieniono mi bilet na inny lot dzień później, ostrzegając przy okazji, że przy takich warunkach pogodowych, również ten lot może zostać odwołany. Chyba jeszcze nie zdarzyło mi się od czasu przeprowadzki do Tajwanu ponad rok temu tak często sprawdzać stronę tajwańskiego Centralnego Biura Pogodowego jak wówczas w Manili. Śledziłam bacznie szlak, który obrały sobie obydwa tajfuny, mając nadzieję, że raczą skierować się w stronę Japonii, co ostatecznie jeden z nich uczynił. Poza tym za każdym razem, kiedy w mojej skrzynce mailowej lądowała kolejna wiadomość, podskakiwałam nerwowo i drżącymi rękoma sprawdzałam, czy to aby nie informacja o zmianie statusu lotu, której tak bardzo się obawiałam, by po chwili odetchnąć widząc, że to tylko poczciwy New York Times skrupulatnie informuje mnie o najnowszych wydarzeniach na świecie, w tym o niebezpieczeństwach niesionych przez wspomniane tajfuny. 😀

Przed wyjazdem przetrząsnęłam dziesiątki stron z informacjami nt. bezpieczeństwa w Filipinach. Nie ukrywam, że odkąd Rodrigo Duterte objął urząd prezydenta, wstrzymywałam się przed odwiedzinami w tym kraju, mimo iż z Tajwanu to tylko rzut beretem (jak się porządnie zamachnąć, to nawet beret by się nie zamoczył w wodach Pacyfiku). Jeden z aspektów bezpieczeństwa, który jest do znudzenia wałkowany na wszystkich forach, to dojazd z lotniska do hotelu. Wszyscy zgodnie twierdzą, że najlepszym na to sposobem jest Grab (azjatycki odpowiednik Ubera) bądź taksówka. Taksówki dzielą się na oficjalne lotniskowe (żółte) i nieoficjalne (białe). Te pierwsze podjeżdżają pod sam terminal, gdzie ustawia się w kolejce, a następnie po otrzymaniu pokwitowania z numerem taksówki (przydatne w razie zażaleń) wsiada do środka. Żółte taksówki są droższe, bo wyższa jest zarówno sama opłata początkowa, jak i stawka za kilometr, ale przynajmniej mamy pewność, że nic nam się nie stanie. Dojazd do dzielnicy Malate kosztuje ok. 300 PHP.

Mój taksówkarz nie wiedział dokładnie, jak dostarczyć mnie pod wskazany adres, więc kiedy stało się jasne, że zorientowanie się w skomplikowanej numeracji zajmie mu chwilę (przy tykającym taksometrze), postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce (albo raczej nogi) i zwolniłam taksówkę. Hostel miał znajdować się przy ul. Bocobo. Nie wiedziałam, że ciągnie się ona najpierw przez dzielnicę Ermita aż do wielkiego domu handlowego, po czym kontynuuje w dzielnicy Malate, więc posiadanie dokładnie zanotowanego adresu nie uratowało mnie. Szybko też zauważyłam, że lokalni mieszkańcy albo nie znają swojego miasta albo celowo wprowadzają w błąd udzielając wskazówek topograficznych. Dopiero sympatyczne, na oko 40-letnie rodzeństwo, potraktowało poważnie moje pytanie o drogę, poświęcając dobre pół godziny na pomoc ze znalezieniem hostelu. W trakcie rozmowy wspomnieli, że Manileños nie warto dopytywać o drogę, bo na ogół źle kierują, ale nie wyjaśnili już, z czego to wynika.
Po zameldowaniu się w hostelu, głodna jak wilk, który ostatniego Czerwonego Kapturka pochłonął miesiąc temu, udałam się na późny obiad, po którym czekała mnie jeszcze jedna atrakcja tego dnia. Okazało się, że tajfun Talim roztańczył się u wybrzeży Filipin, fundując nam nieznośną zlewę. Mając do hostelu zaledwie kilkadziesiąt metrów przemokłam do suchej nitki. Na nic zdała się moja parasolka, pod którą kuliłam się drżąc jak osika. I tu dochodzimy do kolejnej fatalnej w skutkach decyzji, którą podjęłam szykując się do wyjazdu. Jako że miałam do dyspozycji jedynie bagaż podręczny, postanowiłam, że tylko jednej parze spodni z mojej garderoby dane będzie zwiedzić stolicę Filipin. Tak oto skutecznie pozbawiłam się możliwości przebrania się w suche portki. Nie mając spodni na zmianę, nie mogłam nawet skorzystać z usług pralni. Poza tym iście syberyjskie nawiewy z klimatyzatorów na lotnisku w Tajwanie i w autobusie w drodze na nie sprawiły, że szybko pożałowałam tego, że i sweter nie został dopisany do listy uczestników wyjazdu. Nie muszę chyba dodawać, że mojemu układowi immunologicznemu przyszło słono zapłacić za te nieprzemyślane filipińskie manewry.

Mimo wszystkich przeciwności, będąc turystą o determinacji, której nawet mokre portki nie są w stanie złamać, sporo udało mi się zobaczyć w Manili i chętnie zabiorę Was na spacer po tym mieście następnym razem. 🙂
Masakra! Powiem szczerze, ze sporo negatywnych opinii slyszalam o Manili. Wiekszosc obcokrajowcow radzi, aby omijac to miasto szerokim lukiem i od razu zmierzac w kierunku pieknych wysp
PolubieniePolubienie
Tak, innym słowem niż ‚masakra’ trudno opisać tę przygodę. Choć muszę powiedzieć, że ostatecznie zadowolona byłam ze zwiedzania. Może nie jest to moje ulubione miasto w regionie, ale było dość ciekawie i tak. 😉
PolubieniePolubienie
pewnie po tym pobycie katar długo Ci towarzyszył ale takie przygody warto przeżyć
PolubieniePolubienie
Pewnie, że warto. 🙂 O dziwo nie zakatarzyłam się tak mocno. 😀
PolubieniePolubienie